I need some sleep
It can't go on like this
- Dwanaście minut.
Odrywam wzrok od pustej przestrzeni między jego głową a ścianą, w którą wpatruję
się od dłuższego czasu. Potrzebuję jeszcze kilku dodatkowych sekund żeby
ponownie na niego spojrzeć. Rozglądam się po pokoju, choć spędziłam w nim tyle
czasu, że znam jego wygląd na pamięć. Pomijając już fakt, że naprawdę nie ma tu
wielu rzeczy, które można by podziwiać. Zerkam przez ramię na dziewczynę – jest
niemal stałym elementem wystroju, za każdym razem stojąc w tym samym miejscu, w
tej samej pozycji, nie poruszając się nawet o milimetr. Mężczyzna przede mną
chrząka z niecierpliwością, oczekując reakcji. Nie mam ochoty na niego patrzeć,
ale w tym miejscu (gdziekolwiek ono się znajduje, czymkolwiek jest) moje
pragnienia zdają się znajdować na szarym końcu listy priorytetów.
Prostuję się na krześle i patrzę przed siebie, w zmrużone z irytacją oko.
- Co? – wypluwam, bo mam już dość zagadkowych wypowiedzi i strzępków
informacji, którymi stara się zmotywować mnie do współpracy, odkąd złożyłam
śluby milczenia.
Po wielogodzinnych monologach z mojej strony, spodziewałam się, że
mężczyzna odwdzięczy się tym samym, ale on najwyraźniej obrał sobie za punkt
honoru utrzymywanie mnie w zupełnej niewiedzy. Moja nagła niechęć do
wypowiadania się pełnymi zdaniami początkowo wydawała się go bawić, ale nawet
on zaczyna tracić cierpliwość. Cóż, z nas dwóch to ja nie mam pojęcia gdzie się
znajduję i jestem przetrzymywana wbrew swojej woli, z dala od jakiejkolwiek
znajomej twarzy czy chociażby wyjaśnień.
Mężczyzna chrząka ponownie i odkrywam, że w którymś momencie zerwałam
kontakt wzrokowy i przeniosłam spojrzenie na jego szyję. Jest smukła, dokładnie
okryta czarnym materiałem golfu, sięgającego aż do brody. Pod cienkim, obcisłym
materiałem dokładnie rysuje się jej kształt, wyraźnie widać wszystkie ścięgna,
żyły i mięśnie. Czas stanął w miejscu, nie umiem oderwać od niej wzroku, jedyne
czego jestem świadoma, to sposób w jaki moje dłonie samowolnie zakleszczają
się na poręczach krzesła. W momencie, w którym zaczynam sobie wyobrażać, że to
szyja mężczyzny, drewno pęka z głośnym trzaskiem i czuję dziesiątki drzazg
wbijających się w moją skórę.
Przez chwilę nikt nie reaguje, mężczyzna przenosi spojrzenie z mojej
twarzy, na resztki poręczy i z powrotem. Po kilku takich rundkach i ciszy, wypełnionej
naszymi regularnymi oddechami, podnoszę dłonie do twarzy i obserwuję z bliska
jak drżą, ociekając krwią. Wiem, że należą do mnie, mam na to niezbity dowód, w
postaci przedramion i ramion, prowadzących do mojego ciała, ale nie potrafię
pozbyć się wrażenia, że to jakieś zupełnie obce, niezależne ode mnie istoty.
Zerkam spomiędzy palców na mężczyznę, widzę jego znajomą twarz zza wystających
zewsząd drzazg. Tak bardzo chciałabym, by na miejscu tych poręczy znalazła się
jego smukła szyja. Sięgam do lewej ręki i wyciągam te kawałki drewna, które
jestem w stanie, krew cieknie z mnóstwa drobnych ranek i kapie na podłogę. Jaka
szkoda, że należy do mnie. Patrzę, jak spływa w dół nadgarstków, tworząc kontrast
z jasną, poszarzałą skórą, potem nie mogę zapanować również nad oczami, kolejna
część mojego własnego ciała, która odmawia mi współpracy. Zerkam to na kapiącą
leniwie krew, to na mężczyznę przede mną i czuję znajome uczucie, głód
rozpalający moje wnętrzności.
Rzucam ostatnią drzazgę na blat biurka i w końcu ponownie patrzę prosto w
jego czerwone oko – drugie ciągle zasłania bandaż. Niemal uśmiecham się, widząc
w nim nową emocję – niepokój. Z łoskotem odsuwa własne krzesło i kiwa ręką na
dziewczynę. Ta podchodzi automatycznie i odchyla poły szpitalnego fartucha, po
czym odpina od paska apteczkę i kładzie ją na biurku.
- Proszę, połóż dłonie na blacie – tak rzadko słyszę jej głos, że za każdym
razem zajmuje mi chwilę otrząśnięcie się z szoku. Jest tak mechaniczny, że nie
może należeć do żywego człowieka.
Wykonuję jej polecenie, a potem ona odkaża rany i za pomocą igły wyciąga te
drzazgi, które utkwiły pod skórą. Mężczyzna ciągle przebywa gdzieś za moimi
plecami, krążąc niespokojnie po pomieszczeniu. Nie wiem czy irytuje go to
marnotrawienie czasu, jest zmęczony moim brakiem werbalnej reakcji na jego
słowa, albo zdał sobie wreszcie sprawę z tego, jak bardzo pragnę czuć pod
palcami jego skręcony kark.
Matowe, różowe włosy opadają na twarz dziewczyny, kiedy pochyla się nad
moimi dłońmi i pozostają w tym samym miejscu, nawet gdy kończy ich bandażowanie
i pakowanie medycznych przyborów. Nie odgarnia ich, choć zasłaniają jej pole
widzenia. Nie musi, bo już dostateczną ilość razy widziałam jej blade, zielone
oczy. Wydają się należeć do trupa, dokładnie tyle samo znajduje się w nich
życia. Tak martwe oczy chyba już niczego nie widzą, nie ważne czy coś je
zasłania czy nie.
Mężczyzna zdaje się powziąć w końcu jakąś decyzję, bo podchodzi do komody i
otwiera szufladę w której znajdowała się należąca do mnie chusta. Wyciąga okrągły,
płaski przedmiot, zakończony bogato zdobioną rączką. Lusterko. Wraca do biurka
i zajmuje swoje krzesło, po czym kładzie lusterko do blacie, odbijającą
powierzchnią do dołu. Rozpoznaję błyszczące w półmroku srebro i wytłaczane
litery na wierzchu, układające się w moje inicjały.
Sięgam do przodu zabandażowaną dłonią, ale mężczyzna powstrzymuje mnie
gestem. Od kiedy się tu znajduję, nie widziałam czegoś takiego jak lustro na
oczy, mam więc ochotę porwać je wbrew jego zakazom i dokładnie zbadać każdy
milimetr mojej twarzy, żeby zobaczyć, jakim człowiekiem się stałam. Spośród
wszystkich bliskich, o których losach nie mam pojęcia, to właśnie własną twarz
najtrudniej przywołać mi z zakamarków pamięci.
Uparcie wgapiam się w mężczyznę, a wokół jego oka pojawiają się drobne zmarszczki,
kiedy się uśmiecha. Kładzie dłoń na lusterku i leniwie przebiega po nim
palcami. Chce żebym była posłuszna, traktując to drobne udogodnienie jako formę
nagrody. Spędziłam w zamknięciu tyle czasu, że prawie zapominam jak wygląda
normalne życie, skupiam się na jego marnym substytucie, bezwartościowym
przedmiocie, którym będę mogła wypełnić długie godziny spędzone w małym, białym
pokoju.
Rozpieram się wygodniej na krześle i rozciągam usta w uśmiechu, na myśl, że
tak łatwo można mnie kupić.
- Dwanaście minut? – powracam do tematu, a mężczyzna kiwa z aprobatą głową.
- Domyślasz się, co to oznacza? – pyta, a ja cicho parskam.
- Nie.
Mam wrażenie, że robiąc to dla większego efektu, mężczyzna pochyla się w
moją stronę i zaplata palce na wysokości ust.
- To suma czasu, jaki spędziłaś w tym miejscu martwa, kiedy twoje serce
przestawało bić.
Odchyla się na oparcie i patrzy na mnie z góry. Nie wiem jakiej reakcji się
spodziewa, nie wiem jak zareagować. Milczę, bo nie potrafię znaleźć słów, a on
milczy, bo oczekuje mojej odpowiedzi. Oboje więc milczymy i tylko oddech powoli
grzęźnie mi w gardle, a dłonie zaciskają się na krawędzi biurka. Odzyskuję nad
nimi panowanie w momencie gdy drewno pęka z cichym trzaskiem, a blat przecina
głęboka rysa. Opuszczam ręce i kładę je na podołku, wpatrując się przed siebie.
- Pierwsze zatrzymanie akcji serca nastąpiło krótko po tym jak cię tutaj
przynieśliśmy, podczas operacji którą musiałaś przejść z powodu poważnych
obrażeń. Trwało minutę i dwie sekundy. Następne miały kolejno minutę i siedem
sekund, osiem sekund oraz minutę, dziewięć i były skutkiem reakcji organizmu na
przedawkowanie środka uspokajającego. Kiedy tylko wybudziłaś się z narkozy po
operacji, próbowałaś obedrzeć ze skóry każdego, kto pojawił się w zasięgu
twojego wzroku, więc musieliśmy interweniować. Niestety, zwykłe dawki nie
wystarczały, musieliśmy je podwajać, żebyś przestawała panować nad swoją mocą i
potrajać, żebyś straciła przytomność. Kolejny raz trwał dwie minuty, sześć
sekund i nastąpił wskutek użycia na tobie i twojej mocy potężnej techniki
pieczętującej, kiedy dalsze podawanie narkotyku zaczęło poważnie zagrażać
twojemu zdrowiu fizycznemu i psychicznemu. Następne i ostatnie nastąpiło
wskutek twojej próby samobójczej i trwało trzy minuty, osiem sekund.
Cisza, która zapada po tych słowach dzwoni mi w uszach. Otwieram usta, ale
nie wypada z nich ani jedno słowo, więc ponownie je zamykam, zaciskając zęby z
siłą, od której bolą policzki i drga szczęka.
- Za każdym razem ratowała cię ta sama osoba – podejmuje mężczyzna,
zerkając znacząco w stronę dziewczyny.
Zaskakująco płynnym ruchem podnoszę się z krzesła; resztki równowagi,
której zostało pozbawione moje życie, ostały się jeszcze w mięśniach, które
pamiętają jak powinien poruszać się wojownik. Podchodzę do dziewczyny, w
zasadzie bez celu, ale czuję, że powinnam chociaż raz spojrzeć jej prosto w
oczy.
Sztywna grzywka wciąż opada jej na twarz, więc odgarniam ją szorstkim
gestem. Moje Zmartwychwstanie. Parskam cichym śmiechem, ale gdy napotykam
pusty wzrok mdląco-zielonych tęczówek, wiem już, jak naprawdę powinnam ją
nazwać.
- Sakura.
Krzesło za moimi plecami odsuwa się gwałtownie i opada na podłogę z głuchym
trzaskiem. Po policzkach dziewczyny ciekną łzy, ale nie drga ani jeden mięsień
na jej twarzy. Wpatruję się w nią tępo, dopóki silna dłoń nie chwyta mnie za
ramię i nie odwraca w swoją stronę. Całe moje ciało spina się automatycznie i
chce uciec od tego brutalnego dotyku, ale jest zbyt słabe.
- Pamiętasz? – pyta szybko mężczyzna, jest wyraźnie podekscytowany.
Pierwszy raz widzę u niego tak ożywione reakcje.
- Nie – odpowiadam prosto, czym wyraźnie go rozczarowuję. Entuzjazm
widoczny w oku przygasa, a uścisk na mojej ręce maleje. – Tylko ją. Z Konohy.
Mężczyzna wzdycha ciężko i puszcza mnie, wracając do biurka.
- Kontynuujmy – mówi, wskazując mi krzesło.
Posłusznie zajmuję miejsce, ale nie mogę przestać myśleć o Haruno, stojącej
za moimi plecami. Jak się tu znalazła? Co jej zrobili? Co zrobili z niej? Z każdym dniem spędzonym tutaj, lista moich pytań się wydłuża, a to nie są wcale najważniejsze z nich.
Chciałabym poznać odpowiedź chociaż na jedno, ale wybór jest zbyt trudny.
- Dlaczego straciłam pamięć? – wyrzucam w końcu z siebie, decydując się na
to najbardziej praktyczne.
- To stało się po twojej próbie samobójczej. Kiedy się ocknęłaś, nic już
nie pamiętałaś i byłaś tak zdezorientowana nowym otoczeniem, że wpadłaś w szał.
Wyrządziłaś wiele szkód zanim opadłaś z sił, co prawdę mówiąc się ceni, bo
twoje moce były już wtedy zapieczętowane. Potem musieliśmy zamknąć cię w
izolatce i od tego czasu spotykamy się tutaj i próbuję pobudzić twój umysł do
współpracy. Sakura twierdzi, że to na skutek szoku i wstrząsu twój mózg wypiera
bolesne wspomnienia i reszta naszych medyków wydaje się z nią zgadzać. Niemniej
jednak to ona jest tutaj autorytetem w tej dziedzinie.
Mężczyzna ma zamiar powiedzieć coś jeszcze, ale przerywa mu obcy dźwięk. Z
opóźnieniem orientuję się, że wydobywa się z mojego własnego gardła i dopiero po
chwili konsternacji identyfikuję go jako śmiech. Jest chropowaty, drapiący i
nieprzyjemny, ale pełen gorzkiego rozbawienia, przez które zaczynam się trząść
i przykładam dłonie do bolącego brzucha. Czuję łzy ściekające z kącików oczu i
wpadające do otwartych ust.
Nic nie mogę na to poradzić. To sposób w jaki o niej mówi, z uznaniem w
głosie, szacunkiem dla jej umiejętności i wiedzy. Zupełnie jakby była tutaj z
własnej woli i pomagała im (kimkolwiek są) bezinteresownie. Jakby nie zmusili
jej do tego, odbierając jej życie, wolność, człowieczeństwo i wszystko co składało
się na jej osobę. Zostawiając tylko medyczne umiejętności, czyniące z niej
pustą kukłę, marionetkę w ich rękach, zaprogramowaną w jednym celu.
Zlizuję z górnej wargi ostatnią słoną kroplę i oddycham głęboko,
rozluźniając napięte mięśnie. Wzrok mężczyzny jest niemal karcący.
- Twierdzisz, że próbujesz przywrócić mi pamięć, ale minęło już tyle czasu,
a przypomniałam sobie tylko jedno, nic nieznaczące imię. – Zakładam nogę na
nogę i opieram podbródek na zwiniętej pięści. Wbrew przewidywaniom, mężczyzna
wydaje się być zadowolony moim zachowaniem, zupełnie jakby arogancja była tym,
czego się po mnie spodziewał.
- Wspomnienia będą wracać stopniowo, z biegiem czasu. Czasem do ich pobudzenia
będą potrzebne drobne bodźce, czasem pojawią się w twoich snach.
- Czemu od razu nie opowiesz mi co mnie ominęło i zaoszczędzimy sobie
czasu?
Mężczyzna uśmiecha się kpiąco, ale jego oko błyszczy wesoło. Odkąd
normalnie rozmawiamy, zdaje się być zupełnie inną osobą, bardziej otwartą i
skorą do okazywania emocji. Tym silniejsze jest wrażenie, że tak naprawdę znam
go doskonale, znam jego uśmieszek i szkarłatne spojrzenie. Teraz, kiedy zrzucił
tę beznamiętną maskę, obraz jego rozluźnionej twarzy jest wyraźnie wyryty pod
moimi powiekami, gdy przymykam oczy.
Maska.
Mam wrażenie, że coś zaskakuje w moim mózgu, ale zanim jestem w stanie
uporządkować wszystkie myśli, on odpowiada na moje pytanie.
- Nie bez powodu twój umysł uznał niektóre z tych wspomnień za zbyt
niebezpieczne dla twojego zdrowia, prawda? Jeśli zrzucę na ciebie wszystko
naraz, może dojść do poważnych konsekwencji. Sama musisz być na to gotowa.
Kończy mówić i przesuwa w moją stronę srebrne lusterko.
- Bodźce – powtarza, w odpowiedzi na pytający wzrok.
Chwytam chłodną rączkę i unoszę dłoń na wysokość twarzy. Biorę kilka
głębokich oddechów zanim patrzę prosto w gładką powierzchnię.
Nie spodziewałam się tak gwałtownej reakcji, więc napływające zewsząd
obrazy na chwilę mnie ogłuszają. Widzę odbicie wychudzonej twarzy i widzę tę
samą twarz na setki różnych sposobów, w setkach różnych momentów, w
kalejdoskopie pogubionych wspomnień.
Oczy; czerwone, zmęczone, wściekłe, zmrużone pod wpływem
śmiechu, wesołe, rozszerzone zaskoczeniem, sklejone snem, przymknięte rozkoszą, mordujące, wygłodniałe, pełne rozpaczy, błyszczące od łez,
przekrwione, znarkotyzowane, czułe;
patrzę we własne oczy i widzę w nich różne emocje, na różnych etapach
mojego życia. Gdzieś za mną, w odbiciu znajduje się łóżko, na którym rozłożył
się Itachi, potem schludna kafelkowana ściana w łazience, burzowe niebo,
odbijające się w kałuży, upstrzony niezliczoną ilością gwiazd horyzont, odbity
na powierzchni spokojnego jeziora, po którym stąpam, znowu Itachi, stojący za
mną, pochylający się i mówiący coś z lekkim uśmiechem; moje oczy, wpatrujące
się w jego lustrzane odbicie z uwielbieniem i śmiech, którym reaguje na jego
słowa.
Itachi, pochylający się, plujący krwią i przerażone spojrzenie, które
napotykam, gdy zerkam w lustro nad jego głową.
Potem przenoszę wzrok na usta i widzę jak wykrzywia je cała feeria
najróżniejszych uczuć, jak składają się do pocałunku, jak zaciskają z
niezadowoleniem, jak obnażają zęby w gniewie, jak wybuchają śmiechem i jak
przeraźliwie krzyczą.
Widzę swoją twarz po raz pierwszy od naprawdę długiego czasu i mam
wrażenie, że już nigdy nie zdołam wypuścić rączki lusterka. Nie potrafię
oderwać wzroku od własnego oblicza, ani myśli, od pytań na temat tego kim się
stałam. Nie rozpoznaję swojego odbicia, nie znam tych zapadniętych policzków,
cienkiej, szarej skóry niemal z trudem powlekającej wystające kości,
głębokich cieni pod oczami, sinych ust. A przede wszystkim nie znam tego
zranionego, złamanego spojrzenia, odbijającego się w oczach, które powinny
należeć do mnie.
Po, wydawałoby się, długich godzinach, unoszę wzrok znad lusterka i zerkam
na mężczyznę. Przygląda mi się ciekawie, intensywnie i tak nachalnie, że
natychmiast uciekam, powracając do własnego odbicia. Ale wtedy przypominam
sobie coś jeszcze.
Klęczę na twardej posadzce, a znajdujący się
na niej gruz wbija się boleśnie w moje nogi. Nie wiem gdzie jestem, kiedy, ani
dlaczego, wiem tylko, że moje dłonie spływają krwią, twarz łzami, a ja widzę
nagle odbicie pomarańczowej maski w gładkiej, błyszczącej powierzchni kosy
leżącej tuż przy mnie.
Odwracam się gwałtownie i patrzę błagalnie na
stojącego za mną mężczyznę.
- Proszę – szepczę.
Lusterko wypada z moich rąk, ale zamiast upaść na podłogę i roztrzaskać się
na niezliczoną ilość kawałeczków, ono opada z cichym stukotem na blat biurka i
pozostaje nienaruszone. Patrzę na nie wściekle, a część mnie chciałaby po
prostu rzucić nim o ścianę i ponownie zapomnieć wszystko, o czym dzięki niemu
sobie przypomniałam.
- Tobi – syczę cicho, a mężczyzna unosi z zaskoczeniem brew. – Madara,
Obito, czy jakkolwiek się teraz przedstawiasz.
- Tak? – pyta po chwili, z zachęcającym uśmiechem. Wydaje mu się, że szukam
odpowiednich słów, ale ja po prostu dławię się złością i z całych sił walczę z
chęcią zmiażdżenia każdej pojedynczej kości w jego ciele.
- To wszystko przez ciebie – mówię w końcu, nie rozpoznając charkotu, który
towarzyszy mi, gdy otwieram usta. – Przez ciebie. To ty mnie tu
przyprowadziłeś.
- Przeze mnie? – Obito (pamiętam, pamiętam tę twarz, tego roześmianego
chłopca, stojącego u boku Kakashiego, beztroskie dziecko, emanujące
entuzjazmem, pełne nadziei i marzeń; pamiętam niepokojąco szalonego Tobiego,
Madare, twierdzącego, że wszystko będzie dobrze, że prowadzi mnie w bezpieczne
miejsce i w końcu Obito, odsłaniającego przede mną swoje prawdziwe oblicze;
pamiętam okaleczoną twarz, kryjącą się za pomarańczową maską, puste spojrzenie i
raz na zawsze utraconą niewinność; pamiętam słowa, delikatne i ostrożne, choć
jakimś sposobem zaciskające kleszcze na moim sercu, utrudniając bicie,
utrudniając życie; wszyscy zginęli,
pamiętam kojący głos, ale nie wiem o kim mówi; pamiętam też szkarłat tego
spojrzenia i wiem, że powinnam wiedzieć co oznacza) Obito prycha kpiąco i unosi
brew, tę której nie zasłaniają bandaże. Zastanawiam się, dlaczego je nosi, po
zdjęciu maski nie miał przecież obiekcji przed pokazywaniem światu swojej zmiażdżonej
twarzy. – Chyba dzięki mnie. To
dzięki mnie w ogóle żyjesz, to ja was tu przyprowadziłem. Ja sprowadziłem dla
ciebie jedną z najlepszych medyczek na świecie...
- I kogo uratowała?! – krzyczę, przerywając mu. Nie pamiętam momentu w
którym zerwałam się na nogi, odrzucając krzesło i uderzając pięściami w biurko.
Po raz pierwszy od bardzo dawna czuję, jak rozpiera mnie energia, niemalże
rozrywając nieprzygotowane do tego ciało. – Ile jest warte życie, które tyle
razy mi zwróciliście?! Ile jest warte życie, kiedy odebraliście mi wszystko
inne?
Mam ochotę wykrzyczeć mu w twarz tak wiele rzeczy. Ale on prawie nie
reaguje. Nadal siedzi spokojnie na swoim krześle, spoglądając na mnie jak na
ciekawy eksponat. Niemal wydrapuję mu to przeklęte, szkarłatne oko, patrzące w
tak oceniający, protekcjonalny sposób. Na sekundę przed tym, jak prawie się na
niego rzucam, uderza mnie jedna myśl, słowo, które przed chwilą nieuważnie
wypowiedział.
- Was? – powtarzam, a on natychmiast wstaje i ostrożnie okrąża biurko, z
niepewną miną i dłońmi wyciągniętymi przed siebie, jakby zbliżał się do rannego
zwierzęcia. – Więc był jeszcze ktoś ze mną? Kto? I gdzie jest teraz? Tutaj?
Dlaczego...
Szkarłatne oko Obito wiruje, a czarne kropelki rozciągają się i zmieniają
kształt. Sharingan. No tak. Cofam się drobnymi krokami, symetrycznie do tego,
jak on się do mnie zbliża. Nie mogę oderwać wzroku od tej czerwieni, pięknej,
pięknej ruchomej czerwieni; oczywiście, znam ją niemalże na pamięć, jest
wyrytym obrazem w moim mózgu i nie ważne, że straciłam ponad rok własnego
życia, mogłabym równie dobrze nie wiedzieć kim jestem, stać nad przepaścią,
wykrwawiać się na granicy świadomości, ale tę czerwień poznałabym wszędzie. Itachi.
Zatrzymuję się i zaciskam pięść, a Obito robi to samo, choć jego spojrzenie
jest niepewne i czujne. Powraca do mnie to znajome uczucie władzy nad własnym
ciałem, siły, która drzemie w moich zastygłych mięśniach i choć to wszystko
może być tylko chwilowym przypływem pewności siebie, bo przecież doskonale
widzę, jak chude są moje nadgarstki, jak kruche wydają się wystające zewsząd
kości, to aktualnie, po tak długim czasie, jedyną częścią ciała nad którą nie
panuję, jest unoszący się w górę kącik ust.
Jeszcze nie wiem, czy mam zamiar faktycznie wykrzyczeć w jego stronę
wszystkie te oskarżenia, które mam na końcu języka, czy po prostu zażądać
informacji, których pragnę.
- Itachi – zaczynam, a przez jego twarz przebiega bolesny skurcz. – Gdzie
jest Itachi? – Robię krok naprzód i z lubością rozprostowuję palce obu rąk,
czując przyjemne napięcie. Jak dobrze w końcu odzyskiwać kontrolę nad sytuacją!
Nie robię jednak kolejnego kroku, ani nie mówię nic więcej. Długa igła stanowczym
ruchem wbija się w moją szyję i wraz z opróżnianym tłoczkiem, opuszczają mnie
wszystkie siły. Nie widzę już Obito, ani jego szkarłatnego, wirującego oka; nie
pamiętam imienia, które jeszcze sekundę temu odbijało się echem w moim umyśle;
nie wiem o co zamierzałam walczyć, dlaczego, ani skąd wzięłam na to energię.
Zanim osuwam się na ziemię, chwytają mnie silne, zimne dłonie i widzę przed sobą
rozmazany, blady róż.
Everyone says I'm getting down too low
Everyone says you just gotta let it go
You just gotta let it go
Eels - I need some sleep
____________________________
matura?
w przyszłym tygodniu?
a co to takiego w ogóle?
lepiej pisać rozdział!
37 - w skrócie - dramatdramatdramat, akcja, chociaż nikt nie ogarnia o co w niej chodzi (włącznie z autorką, spokojnie), chaotyczna narracja, która w sumie mi się podoba (co ja robię w pierwszej osobie), i ogólnie jeden wielki burdel - czyli, zakończmy w wielkim stylu historię, którą maltretujemy już dwa i pół roku.
A tak poważnie, to jestem nawet zadowolona.
Pozdrawiam, buziaki ♥
Blogger, plz, zacznij mnie znów jarać