29 kwietnia 2015

Rozdział 37




I need some sleep
It can't go on like this


- Dwanaście minut.
Odrywam wzrok od pustej przestrzeni między jego głową a ścianą, w którą wpatruję się od dłuższego czasu. Potrzebuję jeszcze kilku dodatkowych sekund żeby ponownie na niego spojrzeć. Rozglądam się po pokoju, choć spędziłam w nim tyle czasu, że znam jego wygląd na pamięć. Pomijając już fakt, że naprawdę nie ma tu wielu rzeczy, które można by podziwiać. Zerkam przez ramię na dziewczynę – jest niemal stałym elementem wystroju, za każdym razem stojąc w tym samym miejscu, w tej samej pozycji, nie poruszając się nawet o milimetr. Mężczyzna przede mną chrząka z niecierpliwością, oczekując reakcji. Nie mam ochoty na niego patrzeć, ale w tym miejscu (gdziekolwiek ono się znajduje, czymkolwiek jest) moje pragnienia zdają się znajdować na szarym końcu listy priorytetów.
Prostuję się na krześle i patrzę przed siebie, w zmrużone z irytacją oko.
- Co? – wypluwam, bo mam już dość zagadkowych wypowiedzi i strzępków informacji, którymi stara się zmotywować mnie do współpracy, odkąd złożyłam śluby milczenia.
Po wielogodzinnych monologach z mojej strony, spodziewałam się, że mężczyzna odwdzięczy się tym samym, ale on najwyraźniej obrał sobie za punkt honoru utrzymywanie mnie w zupełnej niewiedzy. Moja nagła niechęć do wypowiadania się pełnymi zdaniami początkowo wydawała się go bawić, ale nawet on zaczyna tracić cierpliwość. Cóż, z nas dwóch to ja nie mam pojęcia gdzie się znajduję i jestem przetrzymywana wbrew swojej woli, z dala od jakiejkolwiek znajomej twarzy czy chociażby wyjaśnień.
Mężczyzna chrząka ponownie i odkrywam, że w którymś momencie zerwałam kontakt wzrokowy i przeniosłam spojrzenie na jego szyję. Jest smukła, dokładnie okryta czarnym materiałem golfu, sięgającego aż do brody. Pod cienkim, obcisłym materiałem dokładnie rysuje się jej kształt, wyraźnie widać wszystkie ścięgna, żyły i mięśnie. Czas stanął w miejscu, nie umiem oderwać od niej wzroku, jedyne czego jestem świadoma, to sposób w jaki moje dłonie samowolnie zakleszczają się na poręczach krzesła. W momencie, w którym zaczynam sobie wyobrażać, że to szyja mężczyzny, drewno pęka z głośnym trzaskiem i czuję dziesiątki drzazg wbijających się w moją skórę.
Przez chwilę nikt nie reaguje, mężczyzna przenosi spojrzenie z mojej twarzy, na resztki poręczy i z powrotem. Po kilku takich rundkach i ciszy, wypełnionej naszymi regularnymi oddechami, podnoszę dłonie do twarzy i obserwuję z bliska jak drżą, ociekając krwią. Wiem, że należą do mnie, mam na to niezbity dowód, w postaci przedramion i ramion, prowadzących do mojego ciała, ale nie potrafię pozbyć się wrażenia, że to jakieś zupełnie obce, niezależne ode mnie istoty. Zerkam spomiędzy palców na mężczyznę, widzę jego znajomą twarz zza wystających zewsząd drzazg. Tak bardzo chciałabym, by na miejscu tych poręczy znalazła się jego smukła szyja. Sięgam do lewej ręki i wyciągam te kawałki drewna, które jestem w stanie, krew cieknie z mnóstwa drobnych ranek i kapie na podłogę. Jaka szkoda, że należy do mnie. Patrzę, jak spływa w dół nadgarstków, tworząc kontrast z jasną, poszarzałą skórą, potem nie mogę zapanować również nad oczami, kolejna część mojego własnego ciała, która odmawia mi współpracy. Zerkam to na kapiącą leniwie krew, to na mężczyznę przede mną i czuję znajome uczucie, głód rozpalający moje wnętrzności.
Rzucam ostatnią drzazgę na blat biurka i w końcu ponownie patrzę prosto w jego czerwone oko – drugie ciągle zasłania bandaż. Niemal uśmiecham się, widząc w nim nową emocję – niepokój. Z łoskotem odsuwa własne krzesło i kiwa ręką na dziewczynę. Ta podchodzi automatycznie i odchyla poły szpitalnego fartucha, po czym odpina od paska apteczkę i kładzie ją na biurku.
- Proszę, połóż dłonie na blacie – tak rzadko słyszę jej głos, że za każdym razem zajmuje mi chwilę otrząśnięcie się z szoku. Jest tak mechaniczny, że nie może należeć do żywego człowieka.
Wykonuję jej polecenie, a potem ona odkaża rany i za pomocą igły wyciąga te drzazgi, które utkwiły pod skórą. Mężczyzna ciągle przebywa gdzieś za moimi plecami, krążąc niespokojnie po pomieszczeniu. Nie wiem czy irytuje go to marnotrawienie czasu, jest zmęczony moim brakiem werbalnej reakcji na jego słowa, albo zdał sobie wreszcie sprawę z tego, jak bardzo pragnę czuć pod palcami jego skręcony kark.
Matowe, różowe włosy opadają na twarz dziewczyny, kiedy pochyla się nad moimi dłońmi i pozostają w tym samym miejscu, nawet gdy kończy ich bandażowanie i pakowanie medycznych przyborów. Nie odgarnia ich, choć zasłaniają jej pole widzenia. Nie musi, bo już dostateczną ilość razy widziałam jej blade, zielone oczy. Wydają się należeć do trupa, dokładnie tyle samo znajduje się w nich życia. Tak martwe oczy chyba już niczego nie widzą, nie ważne czy coś je zasłania czy nie.
Mężczyzna zdaje się powziąć w końcu jakąś decyzję, bo podchodzi do komody i otwiera szufladę w której znajdowała się należąca do mnie chusta. Wyciąga okrągły, płaski przedmiot, zakończony bogato zdobioną rączką. Lusterko. Wraca do biurka i zajmuje swoje krzesło, po czym kładzie lusterko do blacie, odbijającą powierzchnią do dołu. Rozpoznaję błyszczące w półmroku srebro i wytłaczane litery na wierzchu, układające się w moje inicjały.
Sięgam do przodu zabandażowaną dłonią, ale mężczyzna powstrzymuje mnie gestem. Od kiedy się tu znajduję, nie widziałam czegoś takiego jak lustro na oczy, mam więc ochotę porwać je wbrew jego zakazom i dokładnie zbadać każdy milimetr mojej twarzy, żeby zobaczyć, jakim człowiekiem się stałam. Spośród wszystkich bliskich, o których losach nie mam pojęcia, to właśnie własną twarz najtrudniej przywołać mi z zakamarków pamięci.
Uparcie wgapiam się w mężczyznę, a wokół jego oka pojawiają się drobne zmarszczki, kiedy się uśmiecha. Kładzie dłoń na lusterku i leniwie przebiega po nim palcami. Chce żebym była posłuszna, traktując to drobne udogodnienie jako formę nagrody. Spędziłam w zamknięciu tyle czasu, że prawie zapominam jak wygląda normalne życie, skupiam się na jego marnym substytucie, bezwartościowym przedmiocie, którym będę mogła wypełnić długie godziny spędzone w małym, białym pokoju.
Rozpieram się wygodniej na krześle i rozciągam usta w uśmiechu, na myśl, że tak łatwo można mnie kupić.
- Dwanaście minut? – powracam do tematu, a mężczyzna kiwa z aprobatą głową.
- Domyślasz się, co to oznacza? – pyta, a ja cicho parskam.
- Nie.
Mam wrażenie, że robiąc to dla większego efektu, mężczyzna pochyla się w moją stronę i zaplata palce na wysokości ust.
- To suma czasu, jaki spędziłaś w tym miejscu martwa, kiedy twoje serce przestawało bić.
Odchyla się na oparcie i patrzy na mnie z góry. Nie wiem jakiej reakcji się spodziewa, nie wiem jak zareagować. Milczę, bo nie potrafię znaleźć słów, a on milczy, bo oczekuje mojej odpowiedzi. Oboje więc milczymy i tylko oddech powoli grzęźnie mi w gardle, a dłonie zaciskają się na krawędzi biurka. Odzyskuję nad nimi panowanie w momencie gdy drewno pęka z cichym trzaskiem, a blat przecina głęboka rysa. Opuszczam ręce i kładę je na podołku, wpatrując się przed siebie.
- Pierwsze zatrzymanie akcji serca nastąpiło krótko po tym jak cię tutaj przynieśliśmy, podczas operacji którą musiałaś przejść z powodu poważnych obrażeń. Trwało minutę i dwie sekundy. Następne miały kolejno minutę i siedem sekund, osiem sekund oraz minutę, dziewięć i były skutkiem reakcji organizmu na przedawkowanie środka uspokajającego. Kiedy tylko wybudziłaś się z narkozy po operacji, próbowałaś obedrzeć ze skóry każdego, kto pojawił się w zasięgu twojego wzroku, więc musieliśmy interweniować. Niestety, zwykłe dawki nie wystarczały, musieliśmy je podwajać, żebyś przestawała panować nad swoją mocą i potrajać, żebyś straciła przytomność. Kolejny raz trwał dwie minuty, sześć sekund i nastąpił wskutek użycia na tobie i twojej mocy potężnej techniki pieczętującej, kiedy dalsze podawanie narkotyku zaczęło poważnie zagrażać twojemu zdrowiu fizycznemu i psychicznemu. Następne i ostatnie nastąpiło wskutek twojej próby samobójczej i trwało trzy minuty, osiem sekund.
Cisza, która zapada po tych słowach dzwoni mi w uszach. Otwieram usta, ale nie wypada z nich ani jedno słowo, więc ponownie je zamykam, zaciskając zęby z siłą, od której bolą policzki i drga szczęka. 
- Za każdym razem ratowała cię ta sama osoba – podejmuje mężczyzna, zerkając znacząco w stronę dziewczyny.
Zaskakująco płynnym ruchem podnoszę się z krzesła; resztki równowagi, której zostało pozbawione moje życie, ostały się jeszcze w mięśniach, które pamiętają jak powinien poruszać się wojownik. Podchodzę do dziewczyny, w zasadzie bez celu, ale czuję, że powinnam chociaż raz spojrzeć jej prosto w oczy.
Sztywna grzywka wciąż opada jej na twarz, więc odgarniam ją szorstkim gestem. Moje Zmartwychwstanie. Parskam cichym śmiechem, ale gdy napotykam pusty wzrok mdląco-zielonych tęczówek, wiem już, jak naprawdę powinnam ją nazwać.
- Sakura.
Krzesło za moimi plecami odsuwa się gwałtownie i opada na podłogę z głuchym trzaskiem. Po policzkach dziewczyny ciekną łzy, ale nie drga ani jeden mięsień na jej twarzy. Wpatruję się w nią tępo, dopóki silna dłoń nie chwyta mnie za ramię i nie odwraca w swoją stronę. Całe moje ciało spina się automatycznie i chce uciec od tego brutalnego dotyku, ale jest zbyt słabe.
- Pamiętasz? – pyta szybko mężczyzna, jest wyraźnie podekscytowany. Pierwszy raz widzę u niego tak ożywione reakcje.
- Nie – odpowiadam prosto, czym wyraźnie go rozczarowuję. Entuzjazm widoczny w oku przygasa, a uścisk na mojej ręce maleje. – Tylko ją. Z Konohy.
Mężczyzna wzdycha ciężko i puszcza mnie, wracając do biurka.
- Kontynuujmy – mówi, wskazując mi krzesło.
Posłusznie zajmuję miejsce, ale nie mogę przestać myśleć o Haruno, stojącej za moimi plecami. Jak się tu znalazła? Co jej zrobili? Co zrobili z niej? Z każdym dniem spędzonym tutaj, lista moich pytań się wydłuża, a to nie są wcale najważniejsze z nich. Chciałabym poznać odpowiedź chociaż na jedno, ale wybór jest zbyt trudny.
- Dlaczego straciłam pamięć? – wyrzucam w końcu z siebie, decydując się na to najbardziej praktyczne.
- To stało się po twojej próbie samobójczej. Kiedy się ocknęłaś, nic już nie pamiętałaś i byłaś tak zdezorientowana nowym otoczeniem, że wpadłaś w szał. Wyrządziłaś wiele szkód zanim opadłaś z sił, co prawdę mówiąc się ceni, bo twoje moce były już wtedy zapieczętowane. Potem musieliśmy zamknąć cię w izolatce i od tego czasu spotykamy się tutaj i próbuję pobudzić twój umysł do współpracy. Sakura twierdzi, że to na skutek szoku i wstrząsu twój mózg wypiera bolesne wspomnienia i reszta naszych medyków wydaje się z nią zgadzać. Niemniej jednak to ona jest tutaj autorytetem w tej dziedzinie.
Mężczyzna ma zamiar powiedzieć coś jeszcze, ale przerywa mu obcy dźwięk. Z opóźnieniem orientuję się, że wydobywa się z mojego własnego gardła i dopiero po chwili konsternacji identyfikuję go jako śmiech. Jest chropowaty, drapiący i nieprzyjemny, ale pełen gorzkiego rozbawienia, przez które zaczynam się trząść i przykładam dłonie do bolącego brzucha. Czuję łzy ściekające z kącików oczu i wpadające do otwartych ust.
Nic nie mogę na to poradzić. To sposób w jaki o niej mówi, z uznaniem w głosie, szacunkiem dla jej umiejętności i wiedzy. Zupełnie jakby była tutaj z własnej woli i pomagała im (kimkolwiek są) bezinteresownie. Jakby nie zmusili jej do tego, odbierając jej życie, wolność, człowieczeństwo i wszystko co składało się na jej osobę. Zostawiając tylko medyczne umiejętności, czyniące z niej pustą kukłę, marionetkę w ich rękach, zaprogramowaną w jednym celu.
Zlizuję z górnej wargi ostatnią słoną kroplę i oddycham głęboko, rozluźniając napięte mięśnie. Wzrok mężczyzny jest niemal karcący.
- Twierdzisz, że próbujesz przywrócić mi pamięć, ale minęło już tyle czasu, a przypomniałam sobie tylko jedno, nic nieznaczące imię. – Zakładam nogę na nogę i opieram podbródek na zwiniętej pięści. Wbrew przewidywaniom, mężczyzna wydaje się być zadowolony moim zachowaniem, zupełnie jakby arogancja była tym, czego się po mnie spodziewał.
- Wspomnienia będą wracać stopniowo, z biegiem czasu. Czasem do ich pobudzenia będą potrzebne drobne bodźce, czasem pojawią się w twoich snach.
- Czemu od razu nie opowiesz mi co mnie ominęło i zaoszczędzimy sobie czasu?
Mężczyzna uśmiecha się kpiąco, ale jego oko błyszczy wesoło. Odkąd normalnie rozmawiamy, zdaje się być zupełnie inną osobą, bardziej otwartą i skorą do okazywania emocji. Tym silniejsze jest wrażenie, że tak naprawdę znam go doskonale, znam jego uśmieszek i szkarłatne spojrzenie. Teraz, kiedy zrzucił tę beznamiętną maskę, obraz jego rozluźnionej twarzy jest wyraźnie wyryty pod moimi powiekami, gdy przymykam oczy.
Maska.
Mam wrażenie, że coś zaskakuje w moim mózgu, ale zanim jestem w stanie uporządkować wszystkie myśli, on odpowiada na moje pytanie.
- Nie bez powodu twój umysł uznał niektóre z tych wspomnień za zbyt niebezpieczne dla twojego zdrowia, prawda? Jeśli zrzucę na ciebie wszystko naraz, może dojść do poważnych konsekwencji. Sama musisz być na to gotowa.
Kończy mówić i przesuwa w moją stronę srebrne lusterko.
- Bodźce – powtarza, w odpowiedzi na pytający wzrok.
Chwytam chłodną rączkę i unoszę dłoń na wysokość twarzy. Biorę kilka głębokich oddechów zanim patrzę prosto w gładką powierzchnię.
Nie spodziewałam się tak gwałtownej reakcji, więc napływające zewsząd obrazy na chwilę mnie ogłuszają. Widzę odbicie wychudzonej twarzy i widzę tę samą twarz na setki różnych sposobów, w setkach różnych momentów, w kalejdoskopie pogubionych wspomnień.
Oczy; czerwone, zmęczone, wściekłe, zmrużone pod wpływem śmiechu, wesołe, rozszerzone zaskoczeniem, sklejone snem, przymknięte rozkoszą, mordujące, wygłodniałe, pełne rozpaczy, błyszczące od łez, przekrwione, znarkotyzowane, czułe;
patrzę we własne oczy i widzę w nich różne emocje, na różnych etapach mojego życia. Gdzieś za mną, w odbiciu znajduje się łóżko, na którym rozłożył się Itachi, potem schludna kafelkowana ściana w łazience, burzowe niebo, odbijające się w kałuży, upstrzony niezliczoną ilością gwiazd horyzont, odbity na powierzchni spokojnego jeziora, po którym stąpam, znowu Itachi, stojący za mną, pochylający się i mówiący coś z lekkim uśmiechem; moje oczy, wpatrujące się w jego lustrzane odbicie z uwielbieniem i śmiech, którym reaguje na jego słowa.
Itachi, pochylający się, plujący krwią i przerażone spojrzenie, które napotykam, gdy zerkam w lustro nad jego głową.
Potem przenoszę wzrok na usta i widzę jak wykrzywia je cała feeria najróżniejszych uczuć, jak składają się do pocałunku, jak zaciskają z niezadowoleniem, jak obnażają zęby w gniewie, jak wybuchają śmiechem i jak przeraźliwie krzyczą.
Widzę swoją twarz po raz pierwszy od naprawdę długiego czasu i mam wrażenie, że już nigdy nie zdołam wypuścić rączki lusterka. Nie potrafię oderwać wzroku od własnego oblicza, ani myśli, od pytań na temat tego kim się stałam. Nie rozpoznaję swojego odbicia, nie znam tych zapadniętych policzków, cienkiej, szarej skóry niemal z trudem powlekającej wystające kości, głębokich cieni pod oczami, sinych ust. A przede wszystkim nie znam tego zranionego, złamanego spojrzenia, odbijającego się w oczach, które powinny należeć do mnie.
Po, wydawałoby się, długich godzinach, unoszę wzrok znad lusterka i zerkam na mężczyznę. Przygląda mi się ciekawie, intensywnie i tak nachalnie, że natychmiast uciekam, powracając do własnego odbicia. Ale wtedy przypominam sobie coś jeszcze.
Klęczę na twardej posadzce, a znajdujący się na niej gruz wbija się boleśnie w moje nogi. Nie wiem gdzie jestem, kiedy, ani dlaczego, wiem tylko, że moje dłonie spływają krwią, twarz łzami, a ja widzę nagle odbicie pomarańczowej maski w gładkiej, błyszczącej powierzchni kosy leżącej tuż przy mnie.
Odwracam się gwałtownie i patrzę błagalnie na stojącego za mną mężczyznę.
- Proszę – szepczę.
Lusterko wypada z moich rąk, ale zamiast upaść na podłogę i roztrzaskać się na niezliczoną ilość kawałeczków, ono opada z cichym stukotem na blat biurka i pozostaje nienaruszone. Patrzę na nie wściekle, a część mnie chciałaby po prostu rzucić nim o ścianę i ponownie zapomnieć wszystko, o czym dzięki niemu sobie przypomniałam.
- Tobi – syczę cicho, a mężczyzna unosi z zaskoczeniem brew. – Madara, Obito, czy jakkolwiek się teraz przedstawiasz.
- Tak? – pyta po chwili, z zachęcającym uśmiechem. Wydaje mu się, że szukam odpowiednich słów, ale ja po prostu dławię się złością i z całych sił walczę z chęcią zmiażdżenia każdej pojedynczej kości w jego ciele.
- To wszystko przez ciebie – mówię w końcu, nie rozpoznając charkotu, który towarzyszy mi, gdy otwieram usta. – Przez ciebie. To ty mnie tu przyprowadziłeś.
- Przeze mnie? – Obito (pamiętam, pamiętam tę twarz, tego roześmianego chłopca, stojącego u boku Kakashiego, beztroskie dziecko, emanujące entuzjazmem, pełne nadziei i marzeń; pamiętam niepokojąco szalonego Tobiego, Madare, twierdzącego, że wszystko będzie dobrze, że prowadzi mnie w bezpieczne miejsce i w końcu Obito, odsłaniającego przede mną swoje prawdziwe oblicze; pamiętam okaleczoną twarz, kryjącą się za pomarańczową maską, puste spojrzenie i raz na zawsze utraconą niewinność; pamiętam słowa, delikatne i ostrożne, choć jakimś sposobem zaciskające kleszcze na moim sercu, utrudniając bicie, utrudniając życie; wszyscy zginęli, pamiętam kojący głos, ale nie wiem o kim mówi; pamiętam też szkarłat tego spojrzenia i wiem, że powinnam wiedzieć co oznacza) Obito prycha kpiąco i unosi brew, tę której nie zasłaniają bandaże. Zastanawiam się, dlaczego je nosi, po zdjęciu maski nie miał przecież obiekcji przed pokazywaniem światu swojej zmiażdżonej twarzy. – Chyba dzięki mnie. To dzięki mnie w ogóle żyjesz, to ja was tu przyprowadziłem. Ja sprowadziłem dla ciebie jedną z najlepszych medyczek na świecie...
- I kogo uratowała?! – krzyczę, przerywając mu. Nie pamiętam momentu w którym zerwałam się na nogi, odrzucając krzesło i uderzając pięściami w biurko. Po raz pierwszy od bardzo dawna czuję, jak rozpiera mnie energia, niemalże rozrywając nieprzygotowane do tego ciało. – Ile jest warte życie, które tyle razy mi zwróciliście?! Ile jest warte życie, kiedy odebraliście mi wszystko inne?
Mam ochotę wykrzyczeć mu w twarz tak wiele rzeczy. Ale on prawie nie reaguje. Nadal siedzi spokojnie na swoim krześle, spoglądając na mnie jak na ciekawy eksponat. Niemal wydrapuję mu to przeklęte, szkarłatne oko, patrzące w tak oceniający, protekcjonalny sposób. Na sekundę przed tym, jak prawie się na niego rzucam, uderza mnie jedna myśl, słowo, które przed chwilą nieuważnie wypowiedział.
- Was? – powtarzam, a on natychmiast wstaje i ostrożnie okrąża biurko, z niepewną miną i dłońmi wyciągniętymi przed siebie, jakby zbliżał się do rannego zwierzęcia. – Więc był jeszcze ktoś ze mną? Kto? I gdzie jest teraz? Tutaj? Dlaczego...
Szkarłatne oko Obito wiruje, a czarne kropelki rozciągają się i zmieniają kształt. Sharingan. No tak. Cofam się drobnymi krokami, symetrycznie do tego, jak on się do mnie zbliża. Nie mogę oderwać wzroku od tej czerwieni, pięknej, pięknej ruchomej czerwieni; oczywiście, znam ją niemalże na pamięć, jest wyrytym obrazem w moim mózgu i nie ważne, że straciłam ponad rok własnego życia, mogłabym równie dobrze nie wiedzieć kim jestem, stać nad przepaścią, wykrwawiać się na granicy świadomości, ale tę czerwień poznałabym wszędzie. Itachi.
Zatrzymuję się i zaciskam pięść, a Obito robi to samo, choć jego spojrzenie jest niepewne i czujne. Powraca do mnie to znajome uczucie władzy nad własnym ciałem, siły, która drzemie w moich zastygłych mięśniach i choć to wszystko może być tylko chwilowym przypływem pewności siebie, bo przecież doskonale widzę, jak chude są moje nadgarstki, jak kruche wydają się wystające zewsząd kości, to aktualnie, po tak długim czasie, jedyną częścią ciała nad którą nie panuję, jest unoszący się w górę kącik ust.
Jeszcze nie wiem, czy mam zamiar faktycznie wykrzyczeć w jego stronę wszystkie te oskarżenia, które mam na końcu języka, czy po prostu zażądać informacji, których pragnę.
- Itachi – zaczynam, a przez jego twarz przebiega bolesny skurcz. – Gdzie jest Itachi? – Robię krok naprzód i z lubością rozprostowuję palce obu rąk, czując przyjemne napięcie. Jak dobrze w końcu odzyskiwać kontrolę nad sytuacją!
Nie robię jednak kolejnego kroku, ani nie mówię nic więcej. Długa igła stanowczym ruchem wbija się w moją szyję i wraz z opróżnianym tłoczkiem, opuszczają mnie wszystkie siły. Nie widzę już Obito, ani jego szkarłatnego, wirującego oka; nie pamiętam imienia, które jeszcze sekundę temu odbijało się echem w moim umyśle; nie wiem o co zamierzałam walczyć, dlaczego, ani skąd wzięłam na to energię. Zanim osuwam się na ziemię, chwytają mnie silne, zimne dłonie i widzę przed sobą rozmazany, blady róż.

 Everyone says I'm getting down too low
Everyone says you just gotta let it go
You just gotta let it go
Eels - I need some sleep






____________________________


matura?
w przyszłym tygodniu?
a co to takiego w ogóle?
lepiej pisać rozdział!


37 - w skrócie - dramatdramatdramat, akcja, chociaż nikt nie ogarnia o co w niej chodzi (włącznie z autorką, spokojnie), chaotyczna narracja, która w sumie mi się podoba (co ja robię w pierwszej osobie), i ogólnie jeden wielki burdel - czyli, zakończmy w wielkim stylu historię, którą maltretujemy już dwa i pół roku.


A tak poważnie, to jestem nawet zadowolona.



Pozdrawiam, buziaki ♥



Blogger, plz, zacznij mnie znów jarać